poniedziałek, 5 grudnia 2011

Zacznę od końca, bo podsumowaniem:)

Jakie jest nasze BLW? Zupełnie inne niż kilka miesięcy temu i jeszcze inne niż na samym początku. W siedemnastym miesiącu swojego życia Radzik jest już dojrzałym konsumentem, a my – doświadczonymi obserwatorami. To nie oznacza jednak, że odkryliśmy jego upodobania – te akurat zmieniają się z dnia na dzień, zupełnie niespodziewanie.
Zaczęliśmy warzywami na parze. Wrrrróć – zaczęliśmy słoiczkiem z marchewką jak klasyczna rodzina ;) A że nie spotkał się on – delikatnie mówiąc – z nadzwyczajnym zachwytem, całkowicie usprawiedliwieni i ostatecznie przekonani o słuszności podjętych decyzji, posadziliśmy dziecko za stołem z warzywnymi smakołykami do wyboru. Od pierwszego wejrzenia wszyscy – ze szczególnym uwzględnieniem Radzika – wiedzieliśmy, że to TO.

Kolejnym kamieniem milowym było pierwsze mięso – okazało się silnie uzależniające i od tamtej pory nasze dziecko, ku rozpaczy wegeśrodowisk, nie mogłoby żyć bez pieczeni, kurczaka i szynki. Miłość do mięs przybrała w pewnym momencie formę tak skrajną, że przez 3 miesiące z menu Radzika wyleciało wszystko, co mięsem nie było (nie licząc mleczka, ma się rozumieć). Jako, że w naszym domu króluje filozofia zaufania do dziecka i jego wrodzonej intuicji, przyjęliśmy z (umiarkowanym) spokojem tę fazę, jak się okazało – przejściową. Trwała od momentu pierwszych prób wstawania przy meblach aż do postawienia pewnych kroków – matczyna intuicja mówi mi, że dietetyczny eksperyment mięsny był w jakiś tajemniczy sposób związany z tą nową umiejętnością.

Następna faza zaczęła się z przytupem – a raczej z energicznym wyrzutem mięsa z talerza – z dnia na dzień stało się ono jedynie jednym z wielu składników menu, zaś łaska obficie spłynęła na wszelkie owoce. I tak jest – z grubsza – do dziś.

Największe zmiany nadeszły kilka miesięcy temu – najpierw sztućce, do niedawna wzgardzone, weszły w skład naturalnie używanych akcesoriów. Zupa widelcem? Ależ da się! Podobnie kanapka łyżeczką. Najpierw nabijanie, teraz szuflowanie – patrząc na dziecko raczkujące w temacie sztućców, człowiek uświadamia sobie, jak cholernie trudną umiejętność opanował i stosuje z powodzeniem wiele razy dziennie – szok, że nie można sobie tego wpisać w CV! Mozolnie nabierasz, dokładasz palcami, jeeeedziesz do buzi i milimetr przed metą wykonujesz jeden fałszywy ruch – kaplica – przełykasz ślinę i strząsasz ze spodni cząsteczki obiadu. Aż żal ściska biedne serce rodzica, gdy dziecko woli obejść się smakiem ulubionego obiadu niż spaść o stopień niżej w drabinie ewolucji i spożyć danie palcami.
Teraz czekamy na wejście noża – nie spieszy nam się z oczywistych względów ;) Na obiad już dawno nie jemy brokułów na parze, bo Radosławowe podniebienie domaga się smaków bogatszych i pełniejszych – ostrych przypraw, ziół, czosnku, którego tu i ówdzie tak boją się mamy początkujących smakoszy. Jako mama jestem dumna, jako współjedząca – czerwienię się ze wstydu, myśląc o swoich fobiach jedzeniowych, zwłaszcza gdy widzę Radzika z oliwkami, wcinającego wątróbkę, czy popijającego wodę z szynką i masłem. Ale o tym ostatnim opowiem Wam innym razem;)

Julita


1 komentarz:

Unknown pisze...

Tylko czekam, aż Lusia będzie jadła, bo narazie tego co robi jedzeniem nazwać nie można ;)
Ale w. Przyprawach już gustuje, bo i ja mdlego nie zjem :)