piątek, 9 grudnia 2011

„Nie boisz się, że się zakrztusi?” czyli parę słów o zaufaniu

Nie. Nie boję się. To pytanie bardzo często się pojawia przy okazji rozmów, w których wychwalam BLW nad niebiosa ;)

BLW nauczyło mnie zaufania do dziecka, tak dużego, że nie boję się, gdy próbuje obsłużyć się widelczykiem czy kubkiem. Wiem, że nic jej nie będzie, że sama sobie krzywdy nie zrobi. Ale czy nie miałam tego zaufania wcześniej? Chyba nie w takim stopniu. Każda mama się boi o swoje dziecko. Strach napędzają ludzie otaczający młoda mamę, a raczący od samego początku dobrymi radami (znacie to skądś?). A zazwyczaj zaczyna się od karmienia piersią. Bo przecież samo mleko nie wystarczy… A może pokarm jest za chudy? A dziecko może za mało przybiera? Za mało wałeczków? Szał ten napędzają siatki centylowe , a rozszerzanie diety tylko to wariactwo potęguje, bo przecież jak można dziecku dać jedzenie i nie wiedzieć ile zjadło? A może to my- dorośli chcemy mieć kontrolę nad wszystkim? Liczymy jedzenie, zasikane pieluszki, ilość kupek…

Chyba trochę zeszłam z tematu. A może jednak nie? Przecież to wszystko jest ze sobą połączone, to dalej jest kwestia zaufania, że dziecko sobie krzywdy nie zrobi. Co to za różnica czy krzywdą będzie wsadzenie widelca w oko czy głodzenie się. Mąż w takich chwilach twierdzi, że to tak jak te maczety z „W głębi kontinuum” (serdecznie polecam- to jego ulubiona książka)- Indianie mają tyle zaufania do swoich dzieci, że pozwalają im się bawić ostrymi przedmiotami, a te nigdy nie robią sobie nic złego- a Młodej ufa bardziej niż mnie- prędzej nieszczęście będzie, kiedy ja nieopatrznie ją szturchnę niż sama miałaby się nożem bawić.

A krztuszenie? Ryzyko? Gill Rapley doskonale to opisała. Zauważyliście, że dziecko ma odruchy wymiotne, kiedy za głęboko coś wsadzi do buzi, nawet jeśli byłaby to tylko ręka? To jego odruch obronny przed zakrztuszeniem. Wiele razy obserwowałam go, kiedy Młoda wsadziła do buzi za duży kawałek. Kiedy nie mogła do wypluć, wymiotowała. Tak to natura wymyśliła, że dzieci maja bardzo blisko ten punkcik, który za wymioty odpowiada. Z czasem on się przesuwa w głąb, ale dzieje się to na tyle powoli, żeby dziecko się nauczyło jak jeść, żeby się nie zakrztusić, czyli jak jeść bezpiecznie. Młoda radzi sobie z tym co raz lepiej, już nie wymiotuje, a tak manewruje językiem, że łatwo niechciane kawałki wypadają z buzi.






















Jest to fascynujące jak świetnie sobie z tym radzi i jak jest skupiona na tym.

Dlatego jedna rada niezależnie od tego jak się karmi. Trochę zaufania , a będą efekty.


Anna

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Zacznę od końca, bo podsumowaniem:)

Jakie jest nasze BLW? Zupełnie inne niż kilka miesięcy temu i jeszcze inne niż na samym początku. W siedemnastym miesiącu swojego życia Radzik jest już dojrzałym konsumentem, a my – doświadczonymi obserwatorami. To nie oznacza jednak, że odkryliśmy jego upodobania – te akurat zmieniają się z dnia na dzień, zupełnie niespodziewanie.
Zaczęliśmy warzywami na parze. Wrrrróć – zaczęliśmy słoiczkiem z marchewką jak klasyczna rodzina ;) A że nie spotkał się on – delikatnie mówiąc – z nadzwyczajnym zachwytem, całkowicie usprawiedliwieni i ostatecznie przekonani o słuszności podjętych decyzji, posadziliśmy dziecko za stołem z warzywnymi smakołykami do wyboru. Od pierwszego wejrzenia wszyscy – ze szczególnym uwzględnieniem Radzika – wiedzieliśmy, że to TO.

Kolejnym kamieniem milowym było pierwsze mięso – okazało się silnie uzależniające i od tamtej pory nasze dziecko, ku rozpaczy wegeśrodowisk, nie mogłoby żyć bez pieczeni, kurczaka i szynki. Miłość do mięs przybrała w pewnym momencie formę tak skrajną, że przez 3 miesiące z menu Radzika wyleciało wszystko, co mięsem nie było (nie licząc mleczka, ma się rozumieć). Jako, że w naszym domu króluje filozofia zaufania do dziecka i jego wrodzonej intuicji, przyjęliśmy z (umiarkowanym) spokojem tę fazę, jak się okazało – przejściową. Trwała od momentu pierwszych prób wstawania przy meblach aż do postawienia pewnych kroków – matczyna intuicja mówi mi, że dietetyczny eksperyment mięsny był w jakiś tajemniczy sposób związany z tą nową umiejętnością.

Następna faza zaczęła się z przytupem – a raczej z energicznym wyrzutem mięsa z talerza – z dnia na dzień stało się ono jedynie jednym z wielu składników menu, zaś łaska obficie spłynęła na wszelkie owoce. I tak jest – z grubsza – do dziś.

Największe zmiany nadeszły kilka miesięcy temu – najpierw sztućce, do niedawna wzgardzone, weszły w skład naturalnie używanych akcesoriów. Zupa widelcem? Ależ da się! Podobnie kanapka łyżeczką. Najpierw nabijanie, teraz szuflowanie – patrząc na dziecko raczkujące w temacie sztućców, człowiek uświadamia sobie, jak cholernie trudną umiejętność opanował i stosuje z powodzeniem wiele razy dziennie – szok, że nie można sobie tego wpisać w CV! Mozolnie nabierasz, dokładasz palcami, jeeeedziesz do buzi i milimetr przed metą wykonujesz jeden fałszywy ruch – kaplica – przełykasz ślinę i strząsasz ze spodni cząsteczki obiadu. Aż żal ściska biedne serce rodzica, gdy dziecko woli obejść się smakiem ulubionego obiadu niż spaść o stopień niżej w drabinie ewolucji i spożyć danie palcami.
Teraz czekamy na wejście noża – nie spieszy nam się z oczywistych względów ;) Na obiad już dawno nie jemy brokułów na parze, bo Radosławowe podniebienie domaga się smaków bogatszych i pełniejszych – ostrych przypraw, ziół, czosnku, którego tu i ówdzie tak boją się mamy początkujących smakoszy. Jako mama jestem dumna, jako współjedząca – czerwienię się ze wstydu, myśląc o swoich fobiach jedzeniowych, zwłaszcza gdy widzę Radzika z oliwkami, wcinającego wątróbkę, czy popijającego wodę z szynką i masłem. Ale o tym ostatnim opowiem Wam innym razem;)

Julita


sobota, 3 grudnia 2011

BLW i karmienie łyżeczką


Chciałabym poruszyć temat nie kojarzony zazwyczaj z BLW, bo chcę powiedzieć kilka słów o karmieniu łyżeczką. Bardzo często na forach spotykam się z opinią, którą można streścić najprościej „stosuję BLW, ale też karmię łyżeczką, bo nie chcę popadać w skrajność”. Ja również nie uważam, żeby nakarmienie dziecka było grzechem przeciwko jego samodzielności. Pod warunkiem, że szanuje się je i nie traktuje jak „tucznej gęsi”.
Sądzę, że karmienie łyżeczką również można wpisać w ideę BLW i może ono być „proponowaniem jedzenia”.
Wyobraźmy sobie dwie sceny. W jednej mama wpycha dziecku do buzi jedzenie, nie czekając nawet aż ono przełknie i nie zważając na protesty lub płacz. W drugiej scenie mama podnosi łyżeczkę i czeka, aż jej dziecko samo otworzy usta. Następnie wsuwa ją do środka i znów pozwala, aby to ono zabrało jedzenie z łyżeczki. Jeśli zaś dziecko nie ma ochoty, nie karmi go na siłę. Jest różnica pomiędzy tymi dwoma obrazkami, prawda?
Zebrałam zasady karmienia z szacunkiem, korzystając z porad psychologów i fizjologów:
– przede wszystkim obserwuj, czy twojemu dziecku smakuje to, co dostaje, to jest warunek absolutnie konieczny :)
– to dziecko powinno decydować w jakim tempie zamierza jeść, jeśli jeszcze ma jedzenie w ustach, nie zmuszaj go do szybszego przełykania; długie żucie jest bardzo korzystne dla trawienia i to my, dorośli, powinniśmy uczyć się od dzieci właściwego tempa jedzenia
– łyżeczkę kładziemy na dolnej wardze i czekamy, aż dziecko zgarnie pokarm górną wargą, nie przechylaj łyżeczki, nie kręć nią, nie ocieraj o górną wargę, mimo że czasem bardzo kusi
– jeśli dziecko ma ochotę, daj mu drugą łyżeczkę do ręki i niech próbuje również jeść samodzielnie
– nie przemycaj jedzenia, korzystając z nieuwagi dziecka
– nie przesadzaj z pochwałami, jedzenie ma być normalną czynnością, przyjemnością, a nie zadaniem do wykonania
Ula